piątek, 28 czerwca 2013

plany szlag jasny trafił


Mam niejasne wrażenie (graniczące z pewnością), że tam na górze odkręcają kurek z wodą gdy tylko powiem na głos, że jedziemy w plener na weekend.

Siedzę w domu. Pada. Właściwie to deszcz sobie zrobił maleńką przerwę. Przerwę taką około 20 minutową. Już zaczyna na nowo siąpić. Nie wiem jak to możliwe. Wg prognoz, deszczu nie miało być wcale. Znaczy się wg prognoz z czwartkowego poranka. Wieczorem przewidywali opady przelotne. Nie wiem gdzie to miało przelatywać. Jak się zachmurzyło tak jest czarno i leje od 6.oo. Może i wcześniej zaczęło ale od 6.oo zakodowałam.

Miałam być na zlocie. Słuchać fajnej muzy i spać w namiocie.

Mówiłam już, że siedzę w domu?!


A mówiłam, że doła mam niczym Kanion Kolorado?!

czwartek, 20 czerwca 2013

pociąg

Jechałam sobie dziś do Wielkiego_Miasta_Wojewódzkiego pociągiem bo mi wyszło, że tak będzie najlepiej. Było. Do pewnego momentu. Znaczy się do powrotu. Dojazd był BAJKĄ! Klimatyzacja, normalne siedzenia.... zastanawiałam się co się stało. Powrót to osobna historia ;-) Najpierw zmienili peron odjazdu. Potem siedzieliśmy w pociągu godzinę. Już takim standardowym. Łatwo to sobie wyobrazić. Na zewnątrz temperatura 35 stopni, a w puszce stojącej w szczerym słońcu... znacznie więcej a my siedzimy. Wszystkie miejsca zajęte. Ludzi masa. Okna otwarte ale powietrze nie było. I siedzimy. I nic. Nic się nie dzieje, NIC SIĘ NIE DZIEJE, TRA LA LA LA LA LA LA! Po 40 minutach ogłosili, że opóźnienie będzie wynosiło 50 min ale może ulec zmianie... i siedzimy dalej. Jakby nie mamy wyboru bo jedziemy w kierunku w którym jeździ TYLKO pociąg. TEN pociąg ;-) W końcu ruszył. Za nami ruszył ten kolejny ;-) Nic to. Dotarłam w końcu do domu. Jednak nie o tym chciałam. To była tylko dygresja ;-)
W pociągu jak to w pociągu. Społeczność w obliczu klęski jednoczy się i zaczyna rozmawiać. Obok mnie mnóstwo studentów. Sesja trwa. Uświadomiłam sobie jedną rzecz... CIESZĘ SIĘ, ŻE NIE JESTEM JUŻ STUDENTKĄ! Mam to za sobą. I się cieszę. Studiowałam równocześnie z pracą. Wiem... niektórym się wydaje, że ci z zaocznych nic nie robią. Płacą i już. Gotowe. Nie wiem jak inni ale ja tak nie miałam. Miałam natomiast pracę od 6.00 do 14.00. A to znaczyło, że codzienne pobudki (normalne) były o 4.30. W weekend - każdy - wyjazd na studia. I tak pięć lat. Wierz mi... CIESZĘ SIĘ, ŻE JUŻ TO MAM ZA SOBĄ ;-) Dziś to sobie uświadomiłam w 100 %. Jakbym jeszcze kiedyś miałam wątpliwości to wrócę do tej notki ;-)
A teraz... w mieszkaniu 30 stopni. Ja siedzę w koszulce i sączę koktajl truskawkowy. Staram się nie ruszać by się nie spocić ;-)

niedziela, 16 czerwca 2013

prognozy

Wczoraj miało być pochmurno i miały być przelotne opady deszczu.
Dziś miało być od rana słonecznie i miło. Tymczasem jak zawsze ostatnimi czasy prognozy się nie sprawdziły. Mam wrażenie, że meteorologom coraz trudniej ;-) Za oknem czarno i leje. Sama nie wiem czy się jeszcze przejedziemy na motorach czy nie.

Wczoraj przejechaliśmy się na Turawę. Tak znienacka. Nawet bez przyzwoitego aparatu ;-)
Zdjęcie zrobiłam komórką i okazuje się, że gdy go oszukać to robi nawet nie najgorsze zdjęcia.



czwartek, 13 czerwca 2013

wspominki

Ten urlop spędzam w domu. Pozostają więc wspomnienia z lat poprzednich.
Skoro Teresa wspomniała o Lanckoronie to proszę:
  
 
 
Też mam stamtąd przyjemne wspomnienia ;-)

poniedziałek, 10 czerwca 2013

rowerowa historia

Słyszałam nie raz, że jako maleńkie dziecko wożona byłam przez mamę w wiklinowym koszyczku na kierownicy rowera. Przebyłyśmy w ten sposób całe mnóstwo kilometrów ponieważ na wsi to lepszy środek lokomocji niż wózek. Wiadomo... chodników nie było, żeby dziecko wozić na spacerki ;-)
Później jako dziecko dość szybko dostałam rower po jakimś starszym kuzynie czy wujku nawet. Taki męski, zielony. Miałam z nim niemały problem bo nie dosięgałam do pedałów. A miałam lat chyba 5? Nie pamiętam tego ale nie chodziłam jeszcze do szkoły czy przedszkola. Wiem tylko, że STRASZNIE się bałam jeździć na nim z tymi guuupimi bocznymi kółkami bo się cały chybotał! I nie chciałam z niego korzystać! Dziadek latał za mną żebym się nie zabiła, jak już go ubłagałam, żeby te wstrętne kółka odkręcił. Nie muszę chyba dodawać, że wyglebiłam się "parę" ładnych razy na żwirowej drodze. Do niedawna jeszcze w kolanach miałam ładne kawałki tego żwiru ;-)
Później był rower duży, poważny. Niebieski. Młodzieżowy z dużymi kółkami. Niestety. Była to staroć a nie składak o  którym każdy znany mi wtedy dzieciak marzył. Co z tego, że w świetnym stanie. Normalnie nówka. Jeździłam na nim jednak z chłopakami, którzy mi dokuczali z powodu "tego gruchota". Teraz po latach wiem, że dokuczali bo nie mieli ze mną szans. Duże koła powodowały, że byłam od nich szybsza ;-)
Wyrosłam jednak z niego i skończyły się czasy rowerów.
Mijały lata. Poszłam do pracy. Wokół pełno "górali".
Gdy moi rodzice zapytali co chciałabym na prezent z okazji urodzin poprosiłam o rower. Dostałam go. Jak zawsze praktyczni i "słuchający" rodzice. Nie był to "góral".  Była to zwykła damka bez przerzutek, która lata odstała u kogoś w piwnicy. Była funkiel nówka. Tyle, że nie o takim rowerze marzyłam. Przejechałam się na nim raz... zrobiłam jakieś 3 km i "umarłam" ze zmęczenia. Niestety. U mnie jest troszkę wzniesień. Rower zamknięty został w piwnicy na parę lat. Kupiła go ode mnie koleżanka. I tyle.
Minęło 10 lat i stwierdziłam, że jednak chcę jeździć rowerem. Do pracy. Marzył mi się miejski rower z koszyczkiem. Kupiłam go sobie sama i był śliczny. Zrobiłam na nim parę ładnych kilometrów! Jednak okazało się, że mało jeżdżę po mieście. Raczej korzystam ze ścieżek rowerowych, które są pełne korzeni, kamieni i piasku. Co za tym idzie powinnam go wymienić na inny model. Kupiłam więc rower bardziej turystyczny z którego korzystam w tej chwili i na prawdę lubię na nim jeździć. Wiem już, że przejechanie 20 km to nie jest wyczyn przekraczający moje możliwości. A tak myślałam jeszcze nie tak dawno ;-) Teraz w ciągu dnia przejeżdżam spokojnie 50-60 km i czuję się świetnie. Nie jest to jazda wyczynowa. Raczej spacerowa ale wiem, że mogę to zrobić na tzw. całkowitym luzie. Poznałam swoje możliwości. Choć właściwego używania przerzutek jeszcze nie opanowałam. Ciągle je słychać podczas zmieniania. Jednak mam je dopiero od roku więc daję sobie czas na naukę ;-)

To mój przedostani rower.
 A to obecny ;-)

Muszę poszukać zdjęcia w archiwalnym albumie na którym pomykam we wczesnych latach '80. I na którym dziadek uczył mnie jeździć.

niedziela, 9 czerwca 2013

i po weekendzie

W piątkowy poranek do ostatniej chwili nie umieliśmy podjąć decyzji na temat wyjazdu. Ostatecznie jednak zdecydowaliśmy się. Zapakowałam podróżną torbę, Anioł wrzucił rowery na bagażnik i pojechaliśmy. Mimo tego, że prognozy nie były zbyt optymistycznie delikatnie mówiąc ;-)
Jeździliśmy codziennie. W piątek krótka przejażdżka na rozgrzewkę niejako. Było miło i sympatycznie i ciepło. W sobotę spaliłam sobie ręce i nos. Plan jazdy zmieniał się przy każdej tablicy informacyjnej i zaczynałam mieć dość. Atmosfera robiła się gęsta z minuty na minutę! Aniołowi miałam ochotę powyrywać z dup* wszystkie piórka a do tego kopnąć w aureolę. Wieczorem jednak doszliśmy do porozumienia. Przy piwie nie z tego regionu ;-) Zrobiło się wporzo ;-) Dziś odczekaliśmy chwilę by nie budzić gospodarzy i pognaliśmy na rower żeby jeszcze się poruszać przed wyjazdem. Kto to widział spać w niedzielę do 9? ;-)
Mój urlop się zamknął w całych trzech dniach! Dobre i to :-)
A oto Złoty Potok właśnie... i okolica oczywiście.


czwartek, 6 czerwca 2013

mam dość

Pada. Już nie wiem jak długo. Nie chciałam tego tematu drążyć bo i niby co? Pada to pada. Tyle, że to nie romantyczny deszczyk letni.
To deszcz, który jest zimny, ponury i szary. Wilgoć oblepia i wciska się w każdy kąt. Na przekór wkładam żółtą kurtkę przeciwdeszczową i pomarańczowy ogromny parasol.  Jednak to nie pomaga. Mam szare myśli i brak poczucia humoru.
obraz autorstwa Piotra Ciećkowskiego

poniedziałek, 3 czerwca 2013

początek

Sezon uważam za otwarty.

Ciasto rabarbarowe i truskawki! A oprócz tego deszcz. Postaram się to jakoś przetrwać.
Tu już przygotowane do zjedzenia. Możesz mi wierzyć, że po 10 minutach już ich nie było. W ostatniej chwili zachciało mi się je cyknąć.


Ciasto uchwyciłam jeszcze w piekarniku... potem też niezbyt długo przetrwało ;-)